– rozmowa z o. Hubertem Matusiewiczem, zastępcą dyrektora CARITAS Polska
– Czy można już powiedzieć, że akcja Wigilijne Dzieło Pomocy Dzieciom 2001 powiodła się?
–
Myślę, że nie wypadła gorzej niż w minionych latach. Pełna ocena tej
akcji zawiera w sobie zawsze dwa aspekty. Pierwszy z nich to oczywiście
aspekt finansowy, o który najczęściej jesteśmy pytani. Dla nas ważny,
ale nie najważniejszy. Na razie nie mamy w tym zakresie pełnych danych,
dlatego trudno wnikliwie porównywać dane tegoroczne i ubiegłoroczne.
Drugim elementem oceny jest to, co wiąże się z przesłaniem duchowym
tego programu. I tu myślę, że powiodło w pełni. Jest to przesianie
jedności bliskie wszystkim uczniom Chrystusa, niezależnie od Kościoła.
Dlatego jest dla mnie wielką radością, że ten program przebiega jako
program ekumeniczny. Osobiście odczuwam, jak gdyby był on od zawsze
ekumeniczny. To jest piękne przesłanie dla naszego społeczeństwa. Wiem,
że dość głośno i pozytywnie mówi się o tym również za granicą. I od tej
strony na pewno można mówić o powodzeniu tego programu. Świeca
wigilijna, wszystko jedno ze znakiem jakiej organizacji charytatywnej,
znajduje swe miejsce w coraz większej liczbie naszych domów i
przypomina o Chrystusie, dla którego każdy człowiek jest bratem.
–
Ojciec już nieco wyprzedził moje kolejne pytanie: o to, jak układa się
współpraca między Caritasem, Diakonią i Eleosem? Idea, by zaprosić
innych do akcji wyszła od Caritasu…
– Tak, ta idea wyszła od
nas, z tej racji, że kiedyś było to dzieło prowadzone indywidualnie
przez Caritas. Zaproszenie innych Kościołów było inspirowane w dużej
mierze rokiem jubileuszowym z wezwaniem do szukania jedności. Chrystus
modlił się o tę jedność, zatem bardzo często było to akcentowane w
różnych dokumentach Kościoła, a także przez Jana Pawła II i wtedy
pomyśleliśmy sobie, że nie możemy zazdrośnie strzec tego programu tylko
dla siebie…
– Jak skarbu?
– Właśnie. Skarb jak
skarb. Ten program, który już był bez wątpienia pewnym dokonaniem,
wpisał się w tradycję, mówił także głośno o Caritas przez działania
promocyjne. Zatem postanowiliśmy zaproponować innym Kościołom
współudział. Okazję do tego stworzyła Polska Rada Ekumeniczna i na
jednym ze spotkań mogłem o tym powiedzieć w sposób otwarty, proponując
ewentualną współpracę. Dwa Kościoły zgodziły się praktycznie
natychmiast.
– Czy nie było także propozycji od innych Kościołów?
–
Otwartość jest zawsze, analizowaliśmy to w różnych gremiach, w tym i na
spotkaniu partnerów ekumenicznych naszego programu oraz wewnątrz
rodziny Caritas, w gronie księży dyrektorów diecezjalnych. Doszliśmy do
wniosku, że powinniśmy w tym przypadku otworzyć się także na inne
Kościoły, ale pod pewnymi warunkami. One są proste i oczywiste.
Pierwszy z nich to: nikt z nas pracujący w Caritas, Diakonii, czy Eleos
nie ma prawa reprezentować Kościoła. Możemy reprezentować tylko
organizacje charytatywne tych Kościołów, zatem uznaliśmy, że możemy ten
program rozwijać tylko poprzez partnerskie organizacje charytatywne. I
drugie nasze oczekiwanie, też widziane nawet jako warunek: program ten
nie może przerodzić się w czystą komercję, nie może zejść do poziomu
pozyskiwania środków, coraz więcej i więcej. Powinien zawierać w sobie
bardzo czytelne przesłanie duchowe. Zamierzeniem naszym jest zarówno
pozyskanie pewnych środków, w roku 2000 było to np. 13 milionów w
przypadku Caritas, ale z drugiej strony chcemy przede wszystkim uczyć
właściwej postawy, wychowywać do otwartości na drugiego człowieka.
Chcemy, żeby ktoś, kto nabywa tę świecę, zanim wrzuci monetę, pomyślał,
że do swojego domu, do wspólnoty wigilijnego stołu zaprasza Chrystusa,
i że to ma swoje bardzo istotne i ważkie konsekwencje.
– Jak długo była już prowadzona akcja Wigilijnego Dzieła Pomocy Dzieciom, nim stała się akcją ekumeniczną?
Odbyła się siedmiokrotnie. Za pierwszym razem, w 1993 r, nie była ona ogólnopolska, włączyło się zaledwie kilka diecezji,
nie
było też wtedy takiej głośnej promocji medialnej, dopiero w drugim roku
przyłączyły się prawie wszystkie diecezje i można już było mówić o
programie ogólnopolskim. A w kolejnych latach, w zasadzie już bez
jakiejkolwiek dyskusji, program był przyjmowany jako stałe zamierzenie
Caritas.
– Czy następna akcja będzie również ekumeniczna?
–
Ja nawet nie poddaję tego w wątpliwość. Wiem, że inne Kościoły, nie
zaangażowane w tę akcję, wyraziły również zainteresowanie.
Poinformowaliśmy ich, razem z panią Wandą Falk, na spotkaniu
ekumenicznym w siedzibie Konsystorza, o oczekiwaniach i warunkach,
które już wcześniej wymieniłem. Nie chciałbym jednak pewnych faktów
uprzedzać.
– A jaki jest oddźwięk wśród wyznawców Kościoła
Rzymskokatolickiego na tę akcję? Czy są to jakieś bardzo
charakterystyczne głosy?
– Jest to opinia wypośrodkowana,
która radykalizuje się w tych regionach, gdzie są większe społeczności
poszczególnych Kościołów. Nie ukrywam, że z pewnymi obawami,
pochodzącymi np. z terenów Białostocczyzny, myśleliśmy o tym podczas
pierwszej edycji ekumenicznej, nawet wpisywałem w ten program jakieś
ryzyko, jakieś głosy niezadowolenia, czy dezaprobaty…
– I były takie głosy?
–
Właśnie, że nie było. Ekumeniczne dzieło zostało przyjęte bardzo
pozytywnie i na pewno nie jest to tylko zasługa tego programu, można
mówić tu o wielkim zbrataniu – nie waham się użyć tego słowa – między
Kościołami prawosławnym i rzymskokatolickim w tym regionie. Spotykamy
się dzisiaj w sposób bardzo otwarty, jako ludzie i jako uczniowie
Chrystusa, którzy się dobrze rozumieją i mają sobie wiele do
powiedzenia. Osobiście bardzo sobie to cenię. Dbamy szczególnie o to,
żeby to był program za każdym razem partnerski. Jest jakiś element
współpracy, gdy chodzi o techniczną stronę, jednak my traktujemy
Wigilijne Dzieło od samego początku jako wspólny program. Niezależnie
od liczebności danej wspólnoty chrześcijańskiej, czy danego Kościoła
jest to po prostu program wspólny.
– Ale to takie odstąpienie kawałka swojego pola…
–
Skoro jesteśmy jedną rodziną chrześcijańską, to chyba nawet tak nie
można mówić, bo w rodzinie też nikt nikomu nie odstępuje, wszyscy
traktują wszystko, co posiadają jako coś wspólnego. Jest zupełnie
naturalne i normalne, że raz korzysta jeden z czegoś, raz korzysta
drugi. Łączy nas Jezus i to jest chyba najważniejsze.
– Komu pomogły fundusze zebrane podczas poprzedniej akcji?
–
Mamy stałe pozycje, które jednak się różnią w zależności od regionu,
diecezji, programu, jaki diecezja aktualnie prowadzi. Wymienię więc
może te najbardziej reprezentatywne. Główną pozycję zajmuje
organizowani wypoczynku zimowego i letniego dla dzieci oraz młodzieży.
Na to potrzeba sporo pieniędzy, tym bardziej, że za każdym razem
zakładamy, iż nie będzie to tylko organizacja wolnego czasu, lecz także
przygotowanie programu edukacyjnego, który staramy się potem przedłużać
w takich placówkach, jak świetlice lub świetlice socjoterapeutyczne.
Druga pozycja to organizowanie zajęć pozaszkolnych. Zazwyczaj łączymy
go z dożywianiem dzieci. Staramy się, by to było bardzo dyskretne, nie
upokarzało, nie piętnowało jeszcze raz tych, którzy otrzymują tę pomoc.
Dożywianie takie prowadzimy w wielu szkołach, to jest właśnie zadanie
Caritas parafialnej, która także dokonuje rozeznania takich potrzeb w
porozumieniu z władzami szkoły, przedstawicielami placówki pomocy
społecznej.
Kolejnym ważnym punktem jest finansowanie stałych
programów stacjonarnych, przede wszystkim dla dzieci niepełnosprawnych,
z deficytem intelektualnym, dla dzieci i młodzieży z upośledzeniem
ruchowym i innymi. Dofinansowujemy m.in. pobyt rodziców z dziećmi w
placówkach rehabilitacyjnych. Rodzice przebywają tam po to, by nauczyć
się we właściwy sposób kontynuować tę rehabilitację przez kolejne kilka
miesięcy w domu. Jeżeli nawet możemy liczyć na refundację pobytu dzieci
ze środków publicznych, to nie dotyczy to jednak rodziców.
Inne pozycje to okazjonalne paczki dla biednych rodzin, często wielodzietnych.
–
A czy rozpatrywane są przypadki indywidualne, ktoś prosi np. o
sfinansowanie jakieś trudnej i kosztownej operacji dziecka? Czy ci
ludzie mają świadomość, skąd te pieniądze pochodzą?
– Takich
konkretnych próśb dostajemy setki, jeśli nie wręcz tysiące, na różne
potrzeby: operacje, rehabilitację, terapie, np. hippoterapię. Staramy
się o to, żeby ci, którzy o to proszą, mieli świadomość, skąd się te
środki biorą. By nie był to tylko list wysłany do nas i za jakiś czas
przekaz pocztowy, bądź bankowy na ich konto. W wielu wypadkach robimy
to tak, że jeżeli zgłaszają się zainteresowani do Caritas
diecezjalnych, to mówimy „proszę bardzo, my możemy wam pomóc, ale nie
na takiej zasadzie, że dostaniecie pieniądze, tylko proszę, macie pewną
ilość świec, włóżcie też trochę swojej pracy, własnego wysiłku,
zońentujecie się, że nie jest takie proste pozyskać te pieniądze”.
– Coś na zasadzie dawania wędki zamiast ryby…
–
Oczywiście, my w Caritas Polskiej nie mamy możliwości, by sprawdzać
wiarygodność tych pism. Sprawdzamy to w diecezjach, ale to są setki
takich próśb i wiemy, że jednorazowa dotacja najczęściej tych spraw nie
rozwiązuje.
– Czy poznał Ojciec dzieci, podczas obozów, zgromadzeń, którym pomogła wigilijna akcja?
–
Tak, bywam na takich obozach, to jest jedno z zadań Caritas Polski.
Starałem się, by nie były to wizytacje, tylko pobyt przez jakiś czas.
Na takie obozy trafiają niekiedy dzieci bardzo trudne. Takie, których
nikt inny by nie przyjął ze względu na stopień ryzyka. Dzieci, które
już w tym wieku miały konflikt z prawem i niosą pewien balast swoich
własnych przewin, są pozbawione barier i zahamowań, gdy chodzi np. o
kłamstwo, kradzież.
Pamiętam jedno z takich wydarzeń, które mi
dało wiele do myślenia. Będzie to historia opowiedziana w duchu
katolickim. Otóż właśnie byłem na takim obozie, i jak tylko
przyjechałem, to zaraz poinformowano mnie, że zdarzają się przypadki
kradzieży wśród dzieci. Ginęły pieniądze, jakieś drobiazgi.
Kierowniczką tego turnusu była siostra zakonna, z dużym doświadczeniem,
bardzo otwarta, a jednocześnie mająca spore umiejętności i zdolności
organizacyjne. Siostra zadecydowała, żeby pod nieobecność dzieci
przejrzeć ich pokoje. Niczego jednak nie znaleziono. I to ich znowu
zadziwiło. Później, któregoś wieczoru
nad jeziorem, na wolnym
powietrzu odbywała się dyskoteka. Dzieci to bardzo lubiły i chętnie w
niej uczestniczyły. Kierowniczce coś jednak nie dawało spokoju, więc
postanowiła przejść się po terenie kolonii. Zauważyła, że jeden chłopak
wspina się po kratach do okna. Zaczęła mu się baczniej przyglądać, aż
wreszcie poszła kiedyś wieczorem do niego i zaczęła z nim rozmawiać,
dając mu do zrozumienia, że ma wobec niego pewne podejrzenia. Po
długiej rozmowie chłopak przyznał, że to on kradnie. Jeszcze tego
samego wieczoru pokazał, gdzie schował przedmioty, które ukradł. Nie
trzymał tego w domu, tylko w lesie, wykopał piasek pod korzeniem drzewa
i tam wsunął w torebce foliowej skradzione przedmioty.
Zastanawialiśmy
się nad tym, jak go ukarać. Zaproponowałem wtedy, żeby on sam oddał
przedmioty wszystkim tym, którym je ukradł. To dla mego będzie
niesamowita kara, bo będzie musiał spotkać się z oko w oko z każdym,
kogo skrzywdził. Okazało się jednak, że on nie wiedział, komu kradnie.
Gdzie coś znalazł lub zobaczył, to po prostu zabierał. Ale siostra nie
dawała za wygraną, rozmawiała z nim pod kątem wyczulenia na pewne
sprawy, oderwania go od złych przyzwyczajeń. Nakłaniała go też do tego,
żeby się wyspowiadał. I rzeczywiście, kiedyś po obiedzie przyszedł do
mnie i zapytał, czy może się wyspowiadać. Przeszliśmy się więc tak
przez pobliski lasek. Oczywiście o tej spowiedzi nie będę mówił.
Natomiast powiem o mojej refleksji po spowiedzi. Tak sobie pomyślałem:
„Panie Boże, w czym ja jestem lepszy od tego chłopca, że wychowałem się
w rodzinie, gdzie wpojono mi zasady poszanowania pewnych wartości, że
miałem rodziców, którzy kochali mnie i nie wahali się także i
napomnieć, czy nawet skarcić? W czym ja jestem lepszy od niego?”
Od
tej pory została mi na stałe mocna wrażliwość, żeby ludzi jednak nie
oceniać na podstawie ich czynów, żeby jednak każdemu dać szansę, na ile
tylko jest możliwe. Mam świadomość, że chłopiec ten nie miał właściwych
wzorców postępowania w swoim najbliższym otoczeniu. Chłopiec w gruncie
rzeczy dobry, to dobro widać było gdzieś na dnie jego serca, ale
jednocześnie to chłopiec, którego nikt nie wychował jak należy.
– Od jak dawna pracuje Ojciec w Caritas Polska?
– Już dziesięć lat.
– I to jest to, co Ojciec bardzo lubi, co chętnie wykonuje?
–
W Caritas Polskiej obowiązuje kadencyjność urzędów, pełnienie takiej
funkcji jest możliwe przez dwie kadencje pięcioletnie następujące po
sobie. Czuję się w tym na pewno dobrze, zresztą należę do zakonu, który
ma za swoją główną misję posługiwanie najbardziej ubogim, chorym,
niepełnosprawnym i psychicznie chorym, zatem jest to też wypowiadanie
się w tym, co jest w głównej mierze treścią mego życia zakonnego i
kapłańskiego.
– Jaki to zakon?
– Jestem bonifratrem.
Należę do zakonu, który nazywa się oficjalnie: Zakon Szpitalny św. Jana
Bożego, a w Polsce potocznie zwany bonifratrami. Trafiłem do Caritas
dzięki zaangażowaniu naszego zakonu. W 1987 r. za zgodą Kościoła
rzymskokatolickiego byliśmy ze współbraćmi w Armenii z pomocą
humanitarną po trzęsieniu ziemi. Tam pracowaliśmy w szpitalu dziecięcym
w Erewaniu. Po reaktywowaniu Caritas Polskiej złożono moim przełożonym
zakonnym propozycję skierowania mnie do tej pracy. Ja przyjąłem to
zadanie i tak to wygląda do dnia dzisiejszego.
– Dziękuję za rozmowę.
rozmawiała: Danuta Lukas